7 maja 2019

Dzieci krwi i kości, Tomi Adeyemi

Wiedźmowa głowologia, recenzje książek, fantastyka młodzieżowa, Wydawnictwo Dolnośląskie

Przyznaję, że początkowo byłam sceptycznie nastawiona do Dzieci krwi i kości, mimo że okładka przykuwała moją uwagę za każdym razem, gdy tylko pojawiała się w jakimś miejscu w Internecie. W końcu jednak zostałam przekonana jednym pytaniem: „Jak często zdarza ci się czytać fantastykę w afrykańskim klimacie?”. Jeśli liczyć Chłopaków Anansiego, gdzie tak naprawdę nie ma zbyt wielu typowo afrykańskich motywów, no to wychodzi, że... jedną książkę. Przy takim postawieniu sprawy nie miałam innego wyboru. Zabrałam się za czytanie.

Najpierw poznałam Zélie – ibawitkę o białych włosach, które w innych czasach byłyby wyznacznikiem tego, że dziewczyna jest magiem, obecnie jednak umieszczają ją w dyskryminowanej części społeczeństwa. Zélie buntuje się przeciwko tej niesprawiedliwości w każdy możliwy, choćby najgłupszy sposób. Ba, zdaje się, że nawet preferuje te głupie rozwiązania, bo zdecydowanie dominują one nad ewentualną roztropnością czy myśleniem. No ale trzeba przyznać, że dziewczyna ma charakterek.

Po drugiej stronie barykady jest Amari – zahukana księżniczka bojąca się własnego cienia, która w nagłym przypływie buntu kradnie zwój będący kluczem do przywrócenia magii w Oriszy. Ten czyn wprawia w ruch całą fabułę, a także ma wpływ na dalszy rozwój samej postaci. Amari przechodzi przemianę, która ostatecznie czyni ją najciekawszą i najlepiej napisaną bohaterką powieści.

Obie dziewczyny mają braci, ale tak naprawdę obaj bledną w obliczu swoich sióstr. Tzain jest tłem, a Inan napędzaczem fabuły. Żaden z nich nie ma niczego ciekawego do zaprezentowania, chociaż książę Inan miałby ku temu naprawdę duże predyspozycje. Niestety autorka nie umiała się zdecydować, co chciałaby przekazać tą postacią, więc zrobiła z niego chorągiewkę, która najpierw myślała jedno, by po chwili zmienić zdanie i podjąć działania w przeciwnym kierunku.

Wszystko to prowadzi do konkluzji, że o ile młodzi bohaterowie mają dwa sprzeczne cele –przywrócić lub zniszczyć magię w Oriszy – o tyle siłą napędową ich działań przeważnie jest głupota. Przyznaję, że to boli, bo spodziewałam się jednak czegoś z większym sensem. Niby można stwierdzić, że ich działaniami kierują bogowie, więc są bezsensowne jedynie pozornie, bo po prostu mają wywrzeć określony efekt, ale serio? Jak nie da się czegoś logicznie wytłumaczyć, to wepchniemy tam siły wyższe? Słabe rozwiązanie.

Problemem jest również to, że po raz kolejny dałam się zwieść pięknej i niezwykle klimatycznej okładce, która sugerowała przygodę w afrykańskim stylu. A co dostałam? Zero klimatu, zero Afryki, zero etnicznych motywów. Prawdę powiedziawszy, przez większość książki nawet jakoś szczególnie nie pamiętałam, że wszyscy bohaterowie mają czarną skórę, a to powinno być jednak coś oczywistego. Brakowało mi czegokolwiek – odpowiednich opisów miejsc, w których przebywali bohaterowie, czy nawet etnicznych strojów – co nabudowałoby klimat powieści. Bo o ile wymyślone zwierzęta, takie jak lworożce czy gepardony, są interesujące i całkiem urocze, o tyle nijak nie wpływają na odbiór książki.

Może gdyby w powieści było nieco więcej magii, to sprawa wyglądałaby inaczej. Niestety na chwilę obecną pojawiły się pojedyncze przykłady różnych mocy, które stanowiły raczej smaczek niż ważną część historii. Czasami musiałam nawet zajrzeć do zestawienia na początku książki, żeby przypomnieć sobie, co dany mag potrafił robić, bo był tylko wspominany z nazwy. W tej sytuacji jedyne, co mogę pochwalić, to momenty, w których w jakiś sposób pojawiali się bogowie. To wtedy powieść zyskiwała ten klimat, który chciałabym czuć przez większość czasu.

Czy w takim wypadku w Dzieciach krwi i kości jest coś, co w ogóle mi się podobało? Zdecydowanie tak. Doceniam przesłanie Adeyemi, przemawiającej w imieniu skrzywdzonych oraz ich rodzin, opisującej bezsensowną przemoc i bezkarność władzy. Głos autorki przebija się przez falę znieczulicy współczesnego świata i pokazuje, że śmierć bliskich zawsze wpływa na psychikę i życie tych, którzy przeżyli. I wreszcie pokazuje, że strach ma różne oblicza i można z nim walczyć na wiele sposobów, co na każdym kroku pokazują bohaterowie powieści. Ale czy to oznacza, że polecam tę książkę? Nie wiem. Pozostawiam tę decyzję każdemu z osobna. Zaznaczę tylko, że to pierwszy tom cyklu, co pewnie dla wielu osób ma znaczenie.


Za książkę do recenzji dziękuję księgarni internetowej Tania Książka.
Sprawdźcie też inne książki dla młodzieży na stronie księgarni ;)

5 komentarzy:

  1. Fantastyka w afrykańskim klimacie...hmmm, jeszcze nigdy nie trafiłam na coś takiego. Szkoda, że nie powala, bo mogłoby to być coś trochę innego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fantastyka w afrykańskim klimacie... To było tego sporo, ale w nurcie obecnie dogorywającym, który Sapkowski nazwał bodajże "zaginione cywilizacje" - modne to było od schyłku XIX wieku do gdzieś II wojny. Tu oczywiście przede wszystkim książki H.R. Haggarda (Kopalnie króla Salomona itp.). Był też cykl R.E. Howarda o Solomonie Kane. W latach 80. w Fantastyce było opowiadanie heroic fantasy z cyklu o afrykańskiej wojowniczce jeżdżącej na bawole (niestety, nie pamiętam nazwiska autorki). I jest jeszcze "Laguna" Nnedi Okorafor (Uczta Wyobraźni) oraz "Zoo City" Lauren Beukes. Więcej nie kojarzę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę, że jeśli chodzi o samą przemoc, to znajdzie się więcej, dużo lepszych książek niż ta ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Paweł tutaj przywołał książki Haggarda, po których raczej nie mam nic do dodania, poza tym, że polecam :P.
    Natomiast, co do tej książki, to mi się z Cherezińską skojarzyła. W sensie, te fikcyjne zwierzęta, które wydają się być dodane nieco na siłę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wielokrotnie słyszałam o tej pozycji, ale chyba nie jest do końca "w moim klimacie:, więc na razie nie mam jej w planach...
    xoxo
    L. (https://slowotok-laury.blogspot.com)

    OdpowiedzUsuń