Tytuł: Statki Ziemi
Autor: Orson Scott Card
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011
Statki Ziemi to trzeci tom cyklu Orsona Scotta Carda "Powrót do domu". Trzeci i jak na razie najgorszy. W skrócie można by opisać tę część jako powieść drogi. Karawana idzie, idzie i idzie... Czasem zatrzymuje się na dzień, miesiąc, rok, ale zasadniczo cały czas podąża do celu, który zna jedynie Naddusza. Od chwili opuszczenia Basiliki bohaterowie oczywiście mają różne przygody, które nazwałabym po prostu sytuacjami kryzysowymi podczas wędrówki w małej grupie, ale nawet one po pewnym czasie stają się nudne i wtórne. W końcu jak długo można wysłuchiwać, kto nienawidzi Nafaia, za co i jaki to Nafai jest bezczelny? Ten z kolei ma niespożytą energię, jeśli chodzi o próby nawrócenia wszystkich wokoło, wymądrzanie się i robienie z siebie głupka (w tym samym momencie). Cóż, jeśli zamierzeniem autora było, aby główny bohater irytował czytelnika, doskonale mu się to udało...
Jednak fakt, że książka jest nudnawa nie stanowi większego problemu - mimo wszystko to środek sagi, więc liczę na to, że fabuła w kolejnych częściach znacznie przyspieszy. Najbardziej niepokojący był bowiem fakt, że już po pierwszych 15-20 stronach wiedziałam, że coś jest nie w porządku. Owszem, Rasa zawsze posługiwała się ładnym, wysokim stylem wypowiedzi, ale bez przesady... Po chwili stwierdziłam, że to nie tyczy się wyłącznie jej słów, ale również pozostałych postaci (np., o zgrozo!, Elemaka) i samego narratora. Z niepokojem spojrzałam na pierwszą stronę i z niezadowoleniem stwierdziłam, że zmienił się tłumacz. To, co Kamil Lesiew zrobił z językiem tej książki całkowicie mnie odrzuciło. "Przeto" prawdopodobnie jest jego ulubionym słowem i występuje zdecydowanie częściej niż byłoby to wskazane. Uznałam, że nie będę cierpieć w samotności i podzielę się przykładowym tekstem Rasy, który jest dość przeciętny na tle reszty:
"- W takim razie zazdroszczę ci dojrzałości. Albowiem wielce obcesowy sposób, w jaki się do mnie zwracał, był mi bardzo nieprzyjemny. Rzecz jasna, znam powód: jego zdaniem moja pozycja w mieście zagraża jego władzy w tej grupie, więc stara się mnie zmitygować. Lecz powinien zmiarkować, że jestem wystarczająco rozumna, bym zastosowała się do jego poleceń, i nie ma potrzeby, żeby mnie upokarzać."
Orson Scott Card, Statki Ziemi, str. 23
Nie ukrywam również, że sięgając po książkę Orsona Scotta Carda chciałabym mieć do czynienia z szeroko pojętą fantastyką, a nie... powieścią obyczajową połączoną z informatorem ciążowo-macierzyńskim. Takie bowiem odniosłam wrażenie czytając na okrągło, która z kobiet zaszła w ciążę (a szło im to nadzwyczaj sprawnie), jakie miała objawy i jak się czuła po porodzie. Na dokładkę dostałam również informacje o tym, jak na tę sytuację reagowali mężowie zmieniający się stopniowo w typowych, dumnych samców - koczowników*. Nie wątpię, że jest to istotna wiedza i dzięki niej czytelnik zdobywa pełny obraz tego, jak wygląda kolonizacja nowego miejsca, co jest wtedy najistotniejsze, co zrobić, aby nie dopuścić się kazirodztwa wśród młodszych pokoleń i jaką rolę muszą przyjąć poszczególne osoby, by przetrwać. Mimo wszystko mam wrażenie, że było to głównym celem książki, a ja jednak wolałabym poczytać o rzeczonej podróży do domu - na Ziemię.
Jednym z nielicznych plusów tej części jest rozkwit niektórych postaci. Shedemei rozwinęła się - w końcu przestała ubolewać nad tym, jak bardzo ją skrzywdzono oraz że nie planowała ruszać w tę podróż i ukazała zarówno swoją inteligencję, jak i wrażliwą naturę. Zabłysnęli również cichy i niepozorny Zdorab oraz potulny Vas. Czym? Przekona się ten, kto przeczyta książkę.
Powieść nie jest zła, ale nie jest też dobra. Muszę przyznać, że najzwyczajniej w świecie zawiodła moje oczekiwania. Nie spodziewałam się, że bohaterowie będą przeżywać olbrzymie przygody ani że wyruszą z Harmonii, ale nie sądziłam też, że chwilami będę się zwyczajnie nudzić podczas tej lektury. Może za bardzo przypominam niezależne kobiety z Basiliki, żeby odczuwać przyjemność z czytania książki o ciążach i macierzyństwie, a może po prostu pozytywne emocje przytłumił fatalny tłumacz. Nie wiem, która wersja jest prawdziwa, chociaż mimo wszystko wolałabym zrzucić winę na Lesiewa.
Oczywiście sięgnę po kolejną część, gdy tylko się ukaże, bo całościowy zamysł sagi bardzo przypadł mi do gustu. Uważam, że jest to doskonały pomysł, szkoda tylko, że wciąż przeciętnie wykorzystany. Mam również nadzieję, że następny tom będzie żywszy (i w końcu pojawi się moje upragnione science fiction) i nawet jeśli pan Kamil będzie kontynuował swoją pracę, to nie zepsuje mi przyjemności z czytania.
* Polowanie równa się zdobyciu mięsa dla żon, które jest dla nich niezbędne, gdyż muszą się odpowiednio odżywiać, aby wykarmić dzieci, itd.
Widzę, że wrażenia mamy bardzo podobne. Fajnie, że zauważyłaś zmianę tłumacza - mi również coś nie grało, ale jakoś na to nie wpadłam :D Oby kolejne części były lepsze...
OdpowiedzUsuńA mnie taki język się dość podoba :) Szkoda, że fabularnie książka nie porywa, ale cały cykl wydaje się naprawdę wart uwagi!
OdpowiedzUsuń