7 czerwca 2016

Bez komórki i Internetu: o półrocznej e-migracji pewnej rodziny

Czy próbowałeś kiedyś zrobić sobie dwudziestoczterogodzinny detoks od Internetu, komórki, komputera i innych urządzeń elektronicznych, które sprawiają, że cały czas jesteś online? Zastanawiałeś się, jakbyś się wtedy czuł, co byś robił przez ten czas i czy w ogóle dałbyś radę? 

W 1985 roku Neil Postman zaproponował próbę odcięcia się od stałego dostępu do informacji czytelnikom książki Zabawić się na śmierć, a przecież wiadomo, że wtedy problem nie był jeszcze aż tak dotkliwy jak obecnie. W tej chwili odcięcie się od informacji wydaje się dla nas czymś tragicznym, niemożliwym do przeżycia. Nie móc skontaktować się ze znajomymi, skonsultować z Wujkiem Googlem lub Ciocią Wiki ani sprawdzić maila z każdego miejsca na ziemi? Ale jak to tak?! Ja na przykład uwielbiam sprawdzać maile w głębi lasu na obozie harcerskim. Nie ma stałego dostępu do prądu, ale zawsze można usiąść na mchu, oprzeć się o pień brzozy i zerknąć czy nikt niczego ode mnie nie chce (a że przeważnie chce akurat jak mnie nie ma, to wyjątkowo nie jest to podejście zupełnie nieuzasadnione). Co nie zmienia faktu, że przecież nic by się nie stało, jakbym tego maila nie sprawdziła. Świat by się nie skończył, nie umarłabym ani nic z tych rzeczy. To po prostu swoisty przymus społeczny, któremu podporządkowaliśmy się bez zbędnego pytania o powody.

Nie jestem jakąś wielką maniaczką telefonów komórkowych (chociaż mój najnowszy smartfon ze stałym dostępem do Internetu, trochę zmienił postać rzeczy), ale i tak odczuwam bardzo silny dyskomfort na myśl, że zapomniałam zabrać z domu choćby jednego z moich dwóch(!) telefonów. A laptop? Przecież to moje narzędzie pracy, źródło informacji i kontaktu ze znajomymi. Co prawda jakoś szczególnie za nim nie tęsknię, gdy jestem na obozie harcerskim lub po prostu gdzieś w lesie, ale już teraz z przykrością stwierdziłam, że na najbliższy wyjazd pod namiot, będę musiała zabrać go ze sobą. W przeciwnym wypadku zmarnuję zbyt dużo czasu... A gdzie się podziało miejsce na odpoczynek?!

Tego typu problemy, a także szereg innych miała również autorka książki, którą ostatnio przeczytałam. Książki na swój sposób genialnej, ponieważ dającej do myślenia, a jednocześnie nieprzytłaczającej. E-migranci. Pół roku bez internetu, telefonu i telewizji, czy raczej The Winter of Our Disconnect. How three totally wired teenagers (and a mother who slept with her iPhone) pulled the plug on their technology and lived to tell the tale (cudny tytuł, prawda?) to historia rodziny, która przez pół roku funkcjonowała w domu bez dostępu do nowoczesnych technologii. Dla wielu osób pewnie brzmi to jak horror, bo sama myśl o pozbyciu się telefonu sprawia, że w środku nocy budzą się z krzykiem. Wbrew podejrzeniom nie jest to również thriller, a coś pomiędzy tekstem dokumentalnym, naukowym i formą pamiętnikarską. Susan Maushart opisuje co doprowadziło ją do podjęcia decyzji o przeprowadzeniu Eksperymentu, jak przebiegała ich rodzinna e-migracja oraz jakie przyniosła efekty. Wnioski były doprawdy zdumiewające (a może i nieszczególnie, jeśli lepiej się nad tym zastanowić...). 

Bardzo spodobało mi się stwierdzenie, że "motywacja zaczyna się od poczucia dyskomfortu - od potrzeb, które nie zostały zaspokojone" (Susan Maushart, E-migranci). W kontekście tej książki wyjaśnia, skąd wzięły się nowoczesne technologie i co napędza postęp (Sokrates pisał o zwodniczej naturze pisania i czytania!) oraz podaje bezpośrednie przyczyny, dla których autorka zdecydowała się na tak drastyczny krok.

Rozwiązanie pierwszej zagadki jest banalnie proste: nuda. Można by rzec: nuda matką wynalazków. Maushart prowadzi cały wywód na temat tego, kiedy tak naprawdę pojawiło się to zjawisko. Twierdzi, że stosunkowo niedawno, mniej więcej w tym momencie, w którym zaczęto stosować słowo "interesujący". W końcu, aby powiedzieć, że coś jest nudne, musimy mieć jakąś interesującą alternatywę. Stwierdza też, że próbujemy na siłę zniwelować wszelką nudę w naszym życiu, zamiast się jej poddać. Uważa, że wywiera ona pozytywny wpływ na życie: pozwala zwolnić, przetrzeć oczy i rozejrzeć się dookoła. Potwierdzone na przykładzie całej rodziny, bo co jak co, ale z nudą to oni się przez to pół roku solidnie zaznajomili, a może nawet zaprzyjaźnili.

Jeśli chodzi o motywację do podjęcia Eksperymentu, to Susan Maushart była przerażona nie tylko tym, jak funkcjonują jej dzieci i ile czasu spędzają przed ekranami różnych urządzeń, ale również faktem rozpadających się więzi rodzinnych. Zaobserwowała, że spędzają bardzo mało czasu jako rodzina, że dzieci właściwie nie jadają sensownych posiłków, a jedynie na okrągło podjadają. Ale żeby porządny obiad? "Nieee... Nie jestem głodna...". Czuła, że wychowuje nowe pokolenie rozmemłanych, bezradnych ludzi, którzy nie będą w stanie poradzić sobie w dorosłym życiu. Poczucia winy nie pomniejszał bynajmniej fakt, że właściwie od zawsze była samotną matką i że od trzydziestu lat mieszkała w Australii "jedynie chwilowo".

Chciałabym umieć krótko i rzeczowo napisać, dlaczego E-migranci tak bardzo mi się spodobali, ale mimo że minęło kilka dni, to wciąż jestem podekscytowana tą książką. Z jednej strony została napisana z niesamowitym humorem (bardzo abstrakcyjnym, w niektórych momentach kojarzył mi się z Pratchettem), z drugiej przedstawiała poważne problemy i dawała do myślenia, a jeszcze z innej poruszała się po terenach bardzo mi bliskich pod względem naukowym. Kiedy autorka przytaczała badania lub wypisywała publikacje w przypisach, z uśmiechem niewypowiedzianego porozumienia odczytywałam znane mi nazwiska: Postman, Prensky, Carr, żeby wymienić jedynie kilka. Psychologia Internetu jest moim konikiem, więc duża liczba statystyk, terminologii i naukowości zupełnie mi nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie. Poza tym została okraszona wspominanym już nietuzinkowym humorem, przez co ujęcie tematu stawało się jeszcze ciekawsze. 

Właściwie znalazłam tylko dwa minusy E-migrantów. Pierwszy dotyczy faktu, że początek jest dużo zabawniejszy niż dalsza część. Wstęp i pierwszy rozdział mieszczą w sobie zdecydowanie więcej żartów niż cała reszta, co sprawia, że książka traci na pozytywnym rozpędzie. Poza tym z każdą kolejną stroną stawała się bardziej naukowa, co sprawiło, że nie kończyłam jej z aż takim entuzjazmem, z jakim zaczynałam, mimo że cały czas bardzo mi się podobała. 

Drugi minus dotyczy redakcji. No jak można było robić TAKIE błędy?! Większość imiesłowów z "nie" była zapisywana rozdzielnie. W pewnym momencie zaczęłam sobie spisywać wszystkie błędy ortograficzne, bo o ile rozumiem jakiś przecinek czy nawet literówkę, o tyle tylu nadprogramowych spacji nie da się wyjaśnić przeoczeniem. Żeby to jeszcze były imiesłowy odczasownikowe, to moooże jakoś bym tę sprawę przeżyła, nawet jeśli ujednolicono zasady zapisu już wiele lat temu. Ale nie, wszystkie odprzymiotnikowe. No jak tak można?

Mimo to książka jest naprawdę godna uwagi. Skłania do refleksji i nałożenia sobie pewnych ograniczeń w zakresie korzystania z elektroniki (i dlatego piszę tego posta o 2:00 w nocy, mimo że cały dzień pracowałam na laptopie...).  Udowadnia też, że można się "odłączyć" i przeżyć. Co prawda dzieciaki miały dostęp do komputerów w szkole czy u znajomych, mogły też iść do kafejki internetowej albo kawiarni z Wi-Fi, ale to i tak wymagało od nich systematyczności i większego planowania swoich działań. Z kolei autorka, która jako dziennikarka również korzystała na co dzień z dobrodziejstw technologii, stwierdziła ze zdumieniem, że dla niej jednym z najtrudniejszych aspektów odłączenia, było ręczne pisanie artykułów. Spodziewała się dużo większych problemów w zakresie komunikacji, jednak ta kwestia bardzo szybko się wyregulowała i po początkowej fali paniki (ze strony innych osób, Susan była dość spokojna) wszyscy zaakceptowali telefon domowy lub pisanie listów.

Najzabawniejsze jest to, że pytanie, które Susan Maushart słyszała najczęściej, gdy mówiła o Eksperymencie, brzmiało: "A jak dzieci odrabiają lekcje?". Zabawne, bo wypowiadane przez ludzi, którzy sami żyli w czasach "przed komputerami" i jakoś sobie radzili. Zupełnie jakby nagle zniknęły biblioteki, książki i encyklopedie, a bez Internetu nie istniało życie.

Krótko podsumowując, serdecznie namawiam do przeczytania E-migrantów! Zachęcam też do zrobienia sobie jednego dnia przerwy od komputera, telewizora, telefonu i sprawdzenia jak się żyje offline.  A jak już wrócisz, to chętnie dowiem się, co robiłeś w mitycznej krainie za Firewallem (ponoć taka istnieje...).

2 komentarze:

  1. "Czy próbowałeś kiedyś zrobić sobie dwudziestoczterogodzinny detoks od Internetu, komórki, komputera i innych urządzeń elektronicznych, które sprawiają, że cały czas jesteś online? Zastanawiałeś się, jakbyś się wtedy czuł, co byś robił przez ten czas i czy w ogóle dałbyś radę?" - spokomaroko. Dopóki człowiek zachowuje umiar, nie musi się przyklejac do internetu. Niemniej on sam w sobie jest ważnym elementem życia, podtrzymuje więzi z ludźmi, za jego pośrednictwem otrzymuje się wiele wsparcia, spotyka ludzi, których w inny sposób raczej by się nie poznało, bo mieszkają w innym państwie czy na drugim końcu kraju.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tak myślałam, ba, wciąż tak myślę (regularnie pielęgnuję swoje uzależnienie :) ), ale książka Maushart pokazuje pewne braki w tym rozumowaniu. Sama przyznaje, że Internet bardzo ułatwia życie i bardzo ceni ten "wynalazek", ale pokazuje też, że Internet wcale nie determinuje tych wszystkich rzeczy, o których pisałaś. Po prostu tak jest łatwiej, a my się rozleniwiliśmy i przyzwyczailiśmy, że możemy wszystko mieć od razu ;-)

      Ja np. nie wiem, czy w chwili obecnej dałabym radę odciąć się od Internetu, telefonu komórkowego i komputera choćby na tydzień. Ale jeśli Ty potrafisz, to gratuluję :)

      Usuń