Nie wiem dlaczego, ale czasami zupełnie spontanicznie sięgam po literaturę dziecięcą. Fantastyczną literaturę dziecięcą. I wiecie co? Przeważnie autor wykonuje kawał dobrej roboty i szczerze mówiąc, chwilami aż zazdroszczę młodszym czytelnikom, bo za moich czasów nie było tak ciekawych książek (no OK, rosłam razem z Potterem, ale mimo wszystko to trochę mało). I jakoś tak się złożyło, że trafiłam na Nevermoor. Przypadki Morrigan Crow autorstwa Jessiki Townsend. A właściwie nie tyle trafiłam, co sfrustrowałam, gdy okazało się, że książki nie ma na Legimi. To podsyciło mój apetyt, więc skorzystałam z nadarzającej się okazji i wzięłam tę powieść do recenzji.
Morrigan Crow ma jedenaście lat i byłaby całkiem zwyczajną dziewczynką, gdyby nie fakt, że jest przeklęta. Jest obwiniana o wszelkie zło tego świata aż do chwili, gdy dostaje od Jupitera Northa ofertę praktyk w Nevermoorze. Obca kraina okazuje się fascynującym miejscem, w którym wielki kot może zarządzać hotelem, diwa operowa śpiewać dla leśnych stworzeń, a niektórzy ludzie latają na smokach (ale przecież smoki to niebezpieczne szkodniki, prawda? – nie w Nevermoorze!). Problem polega na tym, że aby dostać się do tajemniczego Towarzystwa Wunderowego i zostać w Nevermoorze na zawsze, Morrigan musi przejść trzy próby i zaimponować Starszym podczas swoistego pokazu talentów. No i o co to wielkie halo? No cóż... Morrigan zdaje się nie mieć drygu do niczego szczególnego.
Od pierwszych stron czułam, że spędzę kilka interesujących godzin na lekturze tej książki. Autorka potrafi bawić się konwencją, dzięki czemu czytelnik nigdy do końca nie wie, co wyskoczy na niego zza zamkniętych drzwi (a czasami nawet otwartych na oścież). Jest to tym ciekawsze, że przed przybyciem do Nevermooru Morrigan też nie mieszkała w takim zupełnie normalnym świecie. W związku z tym czytelnik dowiaduje się np. że ten wielki kot nie może być zwykłym magnifikotem, ponieważ one wyglądają zupełnie inaczej i wszyscy o tym wiedzą. Jasna sprawa! Przecież wszyscy wiemy, jak wyglądają magnifikoty, prawda?
Żałuję tylko, że te wszystkie smaczki i kreatywne pomysły autorki nie do końca przełożyły się na warstwę fabularną. Początek jest wciągający, kolejne próby przykuwają uwagę, ale zakończenie nieco rozczarowuje. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że jest to książka dla młodszej młodzieży, to niektóre rozwiązania są tak oczywiste, że wydaje mi się nieprawdopodobne, aby rozgarnięte dziecko nie domyśliło się finału całej historii.
Na szczęście to właściwie tyle, jeśli chodzi o minusy, bo zarówno świat przedstawiony, jak i postaci są całkiem nieźle wykreowane. Jasne, że można by się przyczepić, że bohaterowie mają po trzy główne cechy charakteru, a jeden świat nie różni się w żaden szczególny sposób od drugiego, ale przyznam szczerze, że podczas czytania w ogóle mi to nie przeszkadzało, może dlatego że mimo wszystko patrzyłam na całość przez pryzmat literatury dziecięcej. Owszem, Morrigan bywała irytująca, tak samo jak Jupiter, który jest przy tym niesamowicie rozbrajającą postacią, ale koniec końców chyba wszystkich udało mi się polubić w mniejszym lub większym stopniu.
Jeśli zaś chodzi o świat, to ma w sobie coś intrygującego. Z jednej strony jest bardzo kolorowy, żywiołowy i pełen energii – po prostu jest „bardziej” – a z drugiej Townsend nie bała się wprowadzić rozwiązań, które mogłyby się całkiem nieźle sprzedać w „dorosłej literaturze”, czego przykładem jest Pajęczyna pozwalająca przenosić jaźń w zupełnie inne miejsce.
Fajne jest to, że Nevermoor nie jest nadmiernie moralizatorski, nie próbuje na siłę wtłaczać dzieciom prawidłowych zachowań, a chwilami wręcz pokazuje, że uczciwość i empatia często przynoszą człowiekowi więcej problemów niż korzyści, więc należy liczyć się z konsekwencjami swoich decyzji. Jednocześnie całość nie jest pozbawiona kilku ważnych przesłań, np. tego, że prawdziwi przyjaciele zawsze będą stać po naszej stronie, a dobre uczynki potrafią kopnąć nas w tyłek i popchnąć krok dalej w najmniej spodziewanym momencie.
Tak naprawdę myślę, że aby dobrze opisać Nevermoor, musiałabym użyć odwołań do kilku innych książek (zresztą najpierw usłyszałam je od Eweliny z Gier w Bibliotece, a po przeczytaniu całkowicie się z nimi zgadzam). Przede wszystkim kojarzy się z Harrym Potterem – jedenastoletnia dziewczynka-wybraniec, która trafia do obcego świata i próbuje się w nim odnaleźć z lepszym bądź gorszym skutkiem. Brzmi znajomo? Dalej jest abstrakcja wyjęta rodem z Alcatraza, łącznie z darem do psucia wszystkiego i wymyślaniem tak dziwnych rzeczy, że po prostu nie mieszczą się w głowie. No i na deser szczyptapiegów Pana Kleksa, czyli specyficzny, barwny świat, humor i dziwne zastosowania dla prozaicznych przedmiotów. No i sam Jupiter, który byłby świetnym Panem Kleksem naszych czasów.
Nie wiem, jak wy, ale ja jestem na tak.
Żałuję tylko, że te wszystkie smaczki i kreatywne pomysły autorki nie do końca przełożyły się na warstwę fabularną. Początek jest wciągający, kolejne próby przykuwają uwagę, ale zakończenie nieco rozczarowuje. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że jest to książka dla młodszej młodzieży, to niektóre rozwiązania są tak oczywiste, że wydaje mi się nieprawdopodobne, aby rozgarnięte dziecko nie domyśliło się finału całej historii.
Na szczęście to właściwie tyle, jeśli chodzi o minusy, bo zarówno świat przedstawiony, jak i postaci są całkiem nieźle wykreowane. Jasne, że można by się przyczepić, że bohaterowie mają po trzy główne cechy charakteru, a jeden świat nie różni się w żaden szczególny sposób od drugiego, ale przyznam szczerze, że podczas czytania w ogóle mi to nie przeszkadzało, może dlatego że mimo wszystko patrzyłam na całość przez pryzmat literatury dziecięcej. Owszem, Morrigan bywała irytująca, tak samo jak Jupiter, który jest przy tym niesamowicie rozbrajającą postacią, ale koniec końców chyba wszystkich udało mi się polubić w mniejszym lub większym stopniu.
Jeśli zaś chodzi o świat, to ma w sobie coś intrygującego. Z jednej strony jest bardzo kolorowy, żywiołowy i pełen energii – po prostu jest „bardziej” – a z drugiej Townsend nie bała się wprowadzić rozwiązań, które mogłyby się całkiem nieźle sprzedać w „dorosłej literaturze”, czego przykładem jest Pajęczyna pozwalająca przenosić jaźń w zupełnie inne miejsce.
Fajne jest to, że Nevermoor nie jest nadmiernie moralizatorski, nie próbuje na siłę wtłaczać dzieciom prawidłowych zachowań, a chwilami wręcz pokazuje, że uczciwość i empatia często przynoszą człowiekowi więcej problemów niż korzyści, więc należy liczyć się z konsekwencjami swoich decyzji. Jednocześnie całość nie jest pozbawiona kilku ważnych przesłań, np. tego, że prawdziwi przyjaciele zawsze będą stać po naszej stronie, a dobre uczynki potrafią kopnąć nas w tyłek i popchnąć krok dalej w najmniej spodziewanym momencie.
Tak naprawdę myślę, że aby dobrze opisać Nevermoor, musiałabym użyć odwołań do kilku innych książek (zresztą najpierw usłyszałam je od Eweliny z Gier w Bibliotece, a po przeczytaniu całkowicie się z nimi zgadzam). Przede wszystkim kojarzy się z Harrym Potterem – jedenastoletnia dziewczynka-wybraniec, która trafia do obcego świata i próbuje się w nim odnaleźć z lepszym bądź gorszym skutkiem. Brzmi znajomo? Dalej jest abstrakcja wyjęta rodem z Alcatraza, łącznie z darem do psucia wszystkiego i wymyślaniem tak dziwnych rzeczy, że po prostu nie mieszczą się w głowie. No i na deser szczypta
Nie wiem, jak wy, ale ja jestem na tak.
Za książkę do recenzji dziękuję księgarni internetowej Gandalf.com.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz