29 listopada 2011

#18 Królewska krew; Wieża elfów

Tytuł: Królewska krew; Wieża elfów
Autor: Michael J. Sullivan
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011

Już na samym wstępie byłam bardzo mile zaskoczona przez wydawnictwo Prószyński i S-ka, gdyż okazało się, że „Królewska krew; Wieża elfów” to nic innego jak dwa tomy w jednej książce. Dzięki temu zabiegowi zyskałam dwie, w gruncie rzeczy niezależne, historie. Prawda jest bowiem taka, że mimo iż na cykl „Odkrycia Riyrii” składa się sześć tomów, przynajmniej pierwsze dwa są ze sobą dość luźno powiązane i spokojnie można je przeczytać jako samodzielne powieści. W „Wieży elfów” czytelnik odnajdzie nawiązania do wcześniejszych wydarzeń, jednak są one pokrótce przypomniane, wobec czego osoba, która nieświadomie sięgnęłaby po kontynuację i tak się w niej odnajdzie. 

Mogłoby się wydawać, że skoro „Królewska krew” jest pierwszą powieścią Michaela J. Sullivana, to znajdzie się w niej wiele niedociągnięć i będzie na przeciętnym poziomie warsztatowym czy stylistycznym. Nic bardziej mylnego. Książka odniosła ogromny sukces – w ciągu zaledwie trzech lat od napisania stała się bestsellerem i przetłumaczono ją na kilka języków. Zupełnie się nie dziwię. Autor wykreował ciekawy świat oraz postaci, z którymi można przeżywać liczne przygody i które po prostu da się lubić. 

Główni bohaterowie są złodziejami powszechnie znanymi pod nazwą Riyria. Hadrian Blackwater jest wyśmienitym szermierzem, do tego niezwykle wygadanym, z absurdalnym poczuciem sprawiedliwości i chęcią czynienia dobra. Dość niecodzienne cechy, jeśli wziąć pod uwagę jego profesję, ale dzięki temu stanowi odpowiedni kontrast dla wspólnika. Royce Melborne jest bowiem typowym łotrzykiem – jeśli ktokolwiek gra w gry typu MMORPG to wie, co mam na myśli – zręczny, nierozstający się ze sztyletem, poruszający się bezszelestnie, a do tego małomówny i tajemniczy. Stanowią doskonale się uzupełniający, ciekawy duet, a ich dialogi niejednokrotnie wywołują uśmiech na twarzy.

Oprócz tego mamy jeszcze Alrica – zarozumiałego księcia, który dzięki swojej stopniowej przemianie staje się jedną z najciekawszych postaci w książce, Esrahaddona – czarnoksiężnika uwięzionego jeszcze w czasach imperialnych oraz księżniczkę Aristę podejmującą dość specyficzne decyzje i ogólnie będącą postacią kontrowersyjną. A mimo to moimi ulubieńcami są bracia Pickering – Mauvin i Fannen. Właściwie nie wiem, dlaczego wzbudzili moją bezsprzeczną sympatię... Chyba po prostu wydawali mi się najbardziej naturalni i bezpretensjonalni.

Fabuła również nie odstaje od pewnego ustalonego poziomu. Co prawda zdarzają się potknięcia, a zbiegi okoliczności są nad wyraz częstym elementem splatającym poszczególne wątki,  lecz akcja pozostaje spójna i wartka – przykre by było, gdyby w powieści przygodowej, ze szczyptą złodziejskiego fachu, wlokła się leniwie jak rzeka na rozlewiskach. 

W związku z tym czytelnik zostaje uraczony siecią intryg i spisków na kilku frontach, które nabierają sensu dopiero z upływem czasu. Za to głównych bohaterów rzucono w wir niefortunnych wypadków, gdzie oskarżenie ich o zabicie króla jest dopiero początkiem. W końcu renoma Riyrii nie wzięła się znikąd – musi być dużo zamieszania, podczas którego zawsze znajdują się w samym centrum wydarzeń. 

Autor wykreował dla swoich postaci ciekawy świat, gdzie magia jest niemile widziana, podobnie jak elfy i krasnoludy. W ten subtelny sposób do wnikliwego czytelnika dociera myśl, że zawsze znajdą się istoty dyskryminowane ze względu na swoją odmienność, a ludzie po raz kolejny udowadniają, że boją się tego, czego nie rozumieją. Smutne, ale prawdziwe. I jest to prawdopodobnie najważniejsza, o ile nie jedyna, refleksja związana z tą pozycją. 

Nie zmienia to jednak faktu, że tego typu książka ma zapewnić przede wszystkim dobrą rozrywkę i tu całkowicie spełnia swoje zadanie, zarówno pod względem fabularnym, jak i językowym. Michael J. Sullivan ma lekkie pióro i konstruuje świetne dialogi. Większość informacji, które uzyskuje czytelnik pochodzi właśnie z rozmów pomiędzy bohaterami. Ironia, którą chwilami się posługuje jest subtelna i niesamowicie przypadła mi do gustu. Dzięki temu zabiegowi docinki i utyskiwania Hadriana i Royce'a nabierają kolorów. 

Minusem „Królewskiej krwi; Wieży elfów” może być nikła informacja na temat głównych bohaterów. Poznajemy ich stopniowo, co jakiś czas autor uchyla rąbka tajemnicy związanej z ich przeszłością, jednak brakuje mi tutaj jakiegoś konkretnego opisu, jak się spotkali, co sprawiło, że dwóch tak odmiennych ludzi zapałało do siebie taką sympatią i jakim cudem uwielbiający spełniać dobre uczynki Hadrian został złodziejem. Liczę, że dowiem się tego w późniejszych tomach.

Niektórym może się również nie spodobać parę nielogicznych wydarzeń, które jednak spokojnie można przełknąć, gdy po prostu podąża się za bohaterami. W końcu jaki jest sens w trzymaniu niebezpiecznego czarnoksiężnika przez dziewięćset lat w więzieniu poza czasem? I dlaczego nikt do tej pory nie wykorzystał szansy, jaką niosła ze sobą nieśmiertelność? Nad tymi oraz kilkoma innymi pytaniami każdy może się zastanowić indywidualnie. Ja po prostu przyjęłam, że Esrahaddon mógł się jeszcze przydać swoim oprawcom i dlatego został uwięziony. 

Podsumowując, jest to powieść lekka, niezbyt wymagająca, ale przyjemna. Kilka fragmentów przeczytałam nawet swoim współlokatorom na głos, by nie patrzyli na mnie tym dziwnym wzrokiem sugerującym, że zwariowałam, skoro śmieję się bez powodu. Jeśli ktokolwiek chce się odstresować po nużących dniach lub oderwać od szarej rzeczywistości (i ponurego krajobrazu za oknem), to jest to doskonała pozycja na zrelaksowanie się i przeniesienie do ciekawego świata oraz sympatycznych bohaterów. Myślę, że każdy znajdzie postać, która przypadnie mu do gustu – obojętnie, czy będzie to któryś ze złodziei, księżniczka, czarnoksiężnik, potencjalny król lub jego przyjaciele, a może nawet perfidny krasnoludzki rzemieślnik. Wystarczy się odprężyć i dać się ponieść wirowi wydarzeń. Mi się udało i z całą pewnością sięgnę po kolejne części, gdy tylko będą dostępne na polskim rynku.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Prószyński i S-ka. Dziękuję :)

8 komentarzy:

  1. Recenzja znacznie bardziej pozytywna niż ta Fenrira, jednak nadal nie jestem przekonany ani do książki, ani do samej NF więc póki co sobie odpuszczę, chyba że przypadkowo wpadnie w moje łapki.

    OdpowiedzUsuń
  2. W zasadzie się z Tobą zgadzam. Szkoda, że autor tak mało uwagi poświęcił głównym bohaterom - wyszli przez to na najbardziej bezpłciowe postacie w książce. Ale skoro jeszcze cztery tomy przed nami, to zawsze jest nadzieja, że to się da naprawić.^^

    OdpowiedzUsuń
  3. Harashiken, czasem trzeba przeczytać coś lżejszego. Tak dla uśmiechu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Droga Silaqui z lżejszych mam na półce Feista o Kroniki Majiporu Silverberga więc spokojnie mi na jakiś czas wystarczy, a myślę że są dużo lepsi od Sullivana ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja słyszałam, że Kroniki Majipooru są fatalne. Mam pierwszy tom na półce, bo dostałam go razem z trylogią Sandersona i zdecydowanie odradzano mi zaczynanie.

    @Moreni, końcówka drugiego tomu była całkiem obiecująca :P

    OdpowiedzUsuń
  6. Bez wątpienia sięgnę - ale przy okazji dłuugiego wolnego (ponad 700 stron treści to nie przelewki)

    OdpowiedzUsuń
  7. Takie opinie również czytałem, ale z drugiej strony słyszałem również, że są klasyką a tej grzech nie znać. Oceniane są zaś nisko głownie przez tych, do których nie dociera w jakich czasach były pisane i na jakim poziomie była ówczesna fantastyka i którzy patrzą wyłącznie przez pryzmat dzisiejszych górnolotnych dzieł.

    Nie omieszkam podzielić się własną opinią kiedy już rozprawię się z pierwszym tomem, ale przed nim jeszcze kilka innych mnie czeka.

    OdpowiedzUsuń
  8. Z chęcią przeczytam. Wcześniej nie byłam do niej przekonana, jednak rozwiałaś moje wątpliwości co do tej lektury :D

    OdpowiedzUsuń