Lato utraconych, czyli kontynuacja Wiosny zaginionych autorstwa Anny Kańtoch, chronologicznie dzieje się wcześniej. Mamy 1999 rok, Krystyna wciąż jest czynną zawodowo policjantką, właśnie zmarł jej drugi mąż, a ona próbuje poradzić sobie z żałobą. Wpada więc w wir pracy – akurat ma co robić, gdyż w leśniczówce zamordowano rodzinę. Kto to zrobił? Jaki miał motyw? I jak z tą sprawą łączą się góry, które Lesińskiej już zawsze kojarzyć się będą z zaginięciem brata?
Nie będę ukrywać, że ta część podobała mi się dużo bardziej. Uważam, że była lepiej wyważona, intryga kryminalna miała lepsze podwaliny i została lepiej poprowadzona. Chociaż od początku miałam swoje typy i kilka osób mi się „nie podobało”, to w przeciwieństwie do poprzedniej części nie byłam pewna niektórych rozwiązań. Kolejne elementy układanki były odsłaniane w odpowiednich momentach, dzięki czemu całość utrzymywała odpowiedni poziom napięcia i intrygowała.
Sama sprawa kryminalna była dużo mroczniejsza i bardziej angażująca niż osobista wendetta Krystyny. Od początku pojawiało się wiele pytań i tym razem na wszystkie (no, prawie) dostałam odpowiedź. Prawda jest taka, że po przeczytaniu Lata utraconych zaczęłam dostrzegać jeszcze więcej błędów w Wiośnie zaginionych. W Lecie sama historia wzbudzała niepokój, cały czas miałam wrażenie, które towarzyszyło też Krystynie, że coś mi umyka, a tam to uczucie wiązało się raczej z tym, że „to niemożliwe, aby winna okazała się ta konkretna osoba, przecież to zbyt oczywiste i w ogóle bez sensu”.
Poza tym młodsza odsłona Krystyny odpowiadała mi dużo bardziej niż ta starsza. Miała w sobie coś, co może nie tyle wzbudzało sympatię, co sprawiało, że rozumiało się jej zachowanie. Może żałoba nadała jej bardziej ludzkich cech, a może po prostu chodzi o to, że jej działania mają więcej sensu niż w Wiośnie? Nie wiem, ale bardzo podobała mi się jako bohaterka z krwi i kości, ze swoimi problemami, traumami i przemyśleniami.
Ciekawie też było obserwować relacje Krystyny z różnymi osobami, które poznaliśmy w poprzednim tomie. Szczególnie podobało mi się rozbudowanie jej relacji z Wojtkiem i zmiana perspektywy, czy też ciężaru, ich znajomości. On szczęśliwie żonaty, ona świeżo upieczona wdowa, on starszy aspirant, ona pani komisarz. Pokazało to zupełnie inny obraz ich znajomości niż w Wiośnie, co było świetnym pomysłem, bo rozjaśniło kilka kwestii.
Przyczepiłabym się tylko do dwóch rzeczy – po pierwsze do tego, że Kańtoch ma brzydką tendencję do kończenia historii w pewien określony sposób. Za pierwszym razem to było niespodziewane i wzbudziło we mnie sprzeczne emocje, ale i pewien podziw, bo było bardzo realistyczne. Przy drugim razie już się jednak skrzywiłam, bo teraz zaczyna to wyglądać na pójście na łatwiznę, a nie mrugnięcie okiem do policjantów z dochodzeniówki. Poza tym autorce nieszczególnie udało się pokazanie końca lat 90. Jeśli Krystyna wyciąga komórkę w środku lasu i dzwoni na komendę… to chce mi się śmiać. Do tej pory mogłaby mieć z tym problem, a co dopiero wtedy. Zasięgu nie miała jedynie w górach, a to jednak trochę mało, żeby wczuć się w klimat i czasy. Ja przynajmniej wiecznie zapominałam, że to koniec XX wieku.
Mimo to Lato utraconych okazało się świetną książką i cieszę się, że sięgnęłam po kontynuację. Żałuję trochę, że wątek Romka nie został lepiej rozbudowany, ale sama fabuła spełniła moje oczekiwania. Jeśli dodać do tego świetny styl, który jest niewątpliwym atutem Kańtoch, to czytelnik dostaje kawał bardzo dobrego kryminału. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz