Banda szalonych obozowiczów autorstwa Marii Krasowskiej to drugi tom cyklu o Dannym Moonie – specyficznym chłopcu, który kocha czekoladę, Monopoly i… widzi duchy. Tym razem rodzice uraczają go wyjazdem na obóz do stanu Nowy Jork. Chłopak nie jest zachwycony, przynajmniej do czasu gdy okazuje się, że Dobromira – jego tysiącletnia (i do niedawna będąca duchem) dziewczyna – postanawia pojechać z nim.
Zacznę od tego, że zdaję sobie sprawę, że nie jestem grupą docelową tej książki, ale mimo wszystko miałam wobec niej pewne oczekiwania wywodzące się z wrażeń po pierwszym tomie. Przede wszystkim miałam nadzieję, że pojawią się duchy. Duch był, jeden. Pojawił się około dwusetnej strony. Więc co działo się wcześniej? Emm… W sumie to NIC. Ot, obozowe życie i to niestety nawet nie najciekawiej opisane. Wniosek nasuwa się więc sam – książka jest dość nudna i dopiero na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu stron zdołałam w miarę wkręcić się w historię. Trochę późno.
Druga sprawa to problem, którego nie doświadczyłam w pierwszym tomie. Zupełnie nie wiem, dla jakiej grupy odbiorców ma być ta książka. Według mnie styl i ciężar sprawiają, że jest to powieść dla dzieci i młodszej młodzieży, tak 10-11 lat. Danny ma lat 15, a jego największą radością jest całowanie się z Dobromirą. Zupełnie mi to nie pasuje.
Sama postać Dobromiry też jest bardzo nielogiczna. Czasem zachowuje się jak typowa nastolatka, innym razem jak rasowa trucicielka, która najchętniej wyeliminowałaby zagrożenie w prosty i nieodwołalny sposób. Poucza wszystkich, chociaż sama ma bardzo wątpliwy kręgosłup moralny, co bohaterowie widzą… ale i tak jej słuchają.
Jeszcze inny problem stanowi niechlujność w konstruowaniu powieści, która doprowadzała mnie do szewskiej pasji i ogromnej frustracji. Odległości czy czas były pojęciem tak względnym, a jednocześnie tak często wspominanym, że chwilami naprawdę musiałam odłożyć książkę, żeby nabrać dystansu. Droga do domu nad jeziorem najpierw ma pięć kilometrów, potem nagle spada do trzech, a nawet wtedy w godzinę można ponoć spokojnie pójść tam i wrócić. No można, bo szybki marsz to mniej więcej 6 km/h. Ale nie dla dziecka. I nie w nocy. I nie przez las. Z domku na stołówkę jest 10 minut, ale kilka dni później już tylko 5. Ogólnie takich rzeczy było sporo.
Prawda jest taka, że gdyby nie to zakończenie, które miało
swój urok (chociaż tam też coś dziwnego zadziało się z czasem), to książkę
uznałabym za całkowitą stratę czasu. Z drugiej strony może ktoś młodszy, mniej
czepialski, z gorszą pamięcią i który nie jeździł na obozy harcerskie ani
cywilne zarówno jako uczestnik, jak i opiekun, po prostu da się porwać tej
historii i będzie się przy niej dobrze bawić.
Jestem już za stara na tego typu książki, więc nie będę po nią sięgać.
OdpowiedzUsuń