Dom Wschodzącego Słońca w nowym wydaniu od Uroborosa to lekko poprawiony debiut literacki Aleksandry Janusz przedstawiający losy magów z Farewell. Książka jest wręcz podręcznikowym przykładem urban fantasy i składa się z czterech opowiadań, w których przybliżana jest historia poszczególnych bohaterów. Czytelnik poznaje więc niewidomego i niepełnosprawnego Timothy'ego, brytyjsko-japońskiego szermierza Lloyda, pięknego Gabriela, czyli wokalistę grupy rockowej oraz nastoletnią Eunice, która dopiero odkrywa swoje magiczne zdolności. Oprócz nich pojawia się też chociażby zakonnica Weronika czy wiekowy Krzysztof Podróżnik. Co prawda najbardziej przypadły mi do gustu postaci epizodyczne z Krzysztofem na czele (cały jego wątek jest genialny), a taką Eunice to bym najchętniej walnęła łopatą w łeb, ale nie zmienia to faktu, że Janusz postawiła na różnorodność, więc każdy powinien znaleźć swojego ulubieńca.
Mimo to w kwestii różnorodności laur zwycięstwa przypada magii, która właściwie nie ma żadnych ograniczeń. Każdy z bohaterów ma predyspozycje jedynie do określonego typu magii, a mimo to wydaje się, że każdy zakątek miasta jest nią przesiąknięty. Przywoływanie cieni, zdolności lecznicze, teleportacja, iluzje, przechodzenie między światami? Jasna sprawa! I to tylko wierzchnia warstwa magicznej materii, bo są jeszcze magiczne stworzenia, np. szczuroludzie, wampiry czy gargulce. Przy takim pomieszaniu z poplątaniem mogłoby się wydawać, że autorka nijak nie zapanuje nad światem, a jednak jest to jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy element książki. A wszystko dzięki temu, że magia w specyficzny sposób wpływa na całe miasto, które w naturalny sposób się do niej dostosowuje (a warto wspomnieć, że normalni ludzie nic nie wiedzą o jej istnieniu). Prosty przykład: jeśli w jakimś miejscu pojawiły się demony i pozabijały setki ludzi, to taka dzielnica wkrótce zacznie przyciągać typków spod ciemnej gwiazdy, legalny handel będzie podupadał, a w restauracjach spadnie ruch, ponieważ ludzie będą się w nich czuli niekomfortowo. I w ten sposób w krótkim czasie obydwa światy – zwykły i magiczny – zyskają podobną aurę, dodajmy, że niezbyt sprzyjającą.
Ale żeby nie było tak pięknie, to po raz kolejny okazało się, że nie jestem miłośniczką opowiadań. Rozumiem ideę wykorzystania ich do przedstawienia wydarzeń nawiązujących do przeszłości poszczególnych bohaterów, ale brakowało mi czegoś bardziej spójnego. Niby były ciekawe pomysły, niebanalne postaci i dużo humoru, ale miałam poczucie, że czytam jakieś wprowadzenie do prawdziwej historii, która nigdy nie nadeszła. Bo mimo ciągłych „wspominek” tak naprawdę nadal mam więcej pytań niż odpowiedzi. Co z tego, że wiem o istnieniu klątwy, skoro nie wiem, kto ją rzucił, dlaczego i jakie dokładnie będą jej konsekwencje? Cały czas wspominano Mroczną Wojnę, ale nikt nigdy się nie zająknął, co było jej przyczyną ani kim była ta druga strona konfliktu. Nie wiem, czy autorka specjalnie zostawiła tajemnice, żeby zachęcić czytelników do sięgnięcia po (potencjalny) drugi tom, czy może po prostu „szyła na bieżąco”, bo całą uwagę poświęciła kreacji świata przedstawionego, ale mnie takie rzeczy zwyczajnie frustrują. I niestety uważam, że opowiadania są nierówne. Trzy stanowią zajawkę dla świata i postaci, ale nie wnoszą nic szczególnego do aktualnych wydarzeń. A to ostatnie, najdłuższe, które można by uznać za sedno powieści, byłoby najlepsze (bo pojawił się w nim Krzysztof Podróżnik, a magia przyjęła świetną urbanistyczną formę), gdyby nie fakt, że najzwyczajniej w świecie zostało przegadane. Chwilami tak bardzo siadało napięcie, że kilka razy odkładałam książkę.
Podsumowując, Dom Wschodzącego Słońca ma w sobie coś znanego i charakterystycznego. Po trosze wpływ na to mają styl, forma opowiadań, kreacja postaci oraz duża (czasami nawet zbyt duża) dawka humoru, szczególnie często wykorzystywana przez polskich pisarzy literatury fantastycznej. Poza tym często mam poczucie, że twórcami tego gatunku są fani rocka, którzy wrzucają nawiązania do swoich ulubionych zespołów z lat 60-80, a ja potem siedzę i próbuję wyłapać, o co właściwie chodzi. Już samo to, że skojarzyłam nawiązanie tytułu książki do piosenki, jest dla mnie wielkim sukcesem (chociaż tutaj autorka dała mi podpowiedź), ale jestem przekonana, że nie znalazłam co najmniej połowy smaczków. I o ile to wszystko samo w sobie nie jest zarzutem, o tyle mimo świetnego pomysłu i całkiem zgrabnej realizacji, zwłaszcza jak na debiut, ostatecznie brakowało mi tutaj czegoś świeżego i wciągającego. Cały czas miałam poczucie, że już gdzieś czytałam coś podobnego i znam ten typ bohaterów. Mimo to mam nadzieję, że Aleksandra Janusz wyda kontynuację przygód magów z Farewell i to najlepiej w formie powieści, ponieważ ma talent do pisania urban fantasy i wykazuje się niezwykłą łatwością w uwiarygodnieniu funkcjonowania magii, a to nie zdarza się często. Szkoda byłoby zmarnować taki potencjał.
Za książkę do recenzji dziękuję wydawnictwu Uroboros
Zdecydowanie wolę powieści, opowiadania bardzo rzadko czytam.
OdpowiedzUsuńMyślę, że to idealna książka dla mnie. Już sam fakt, że bohaterowie są tak zróżnicowani, a sam świat bardzo dokładnie wykreowany i ociekający magią, sprawia, że mam na nią wielką ochotę. Forma opowiadań mi nie przeszkadza, bo wszystkie na jakie do tej pory trafiłam, nie zawiodły mnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ❤
bookmania46.blogspot.com
Świetna dogłębna recenzja. Pomyślę nad tą książką, pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńOsobiście też wolę powieści, a nie opowiadania, ale skusiłam się na kupno tej książki na Pyrkonie, więc zobaczymy, co z tego wyjdzie ;)
OdpowiedzUsuń>mam nadzieję, że Aleksandra Janusz wyda kontynuację przygód magów z Farewell<
OdpowiedzUsuńJeszcze w tym roku ma się ukazać powieść - Mandala.
Post stary, ale się wypowiem. Na mnie też ta powieść zrobiła całkiem dobre wrażenie i bardzo chętnie sięgnąłbym po kontynuację. Zwłaszcza wątek z Krzysztofem Podróżnikiem był świetny ;).
OdpowiedzUsuńJeśli jednak byś miała czas, sięgnij po stare wydanie śp. Runy. Tam akcja dzieje się we wczesnych latach dwutysięcznych, a w wydaniu Uroborosa autorka "uwspółcześniła" powieść. Starsze pod tym względem wypada lepiej.
Nie mówiąc już o tym, że okładka bardziej mi się podoba :P.
PS. Pannę Wight to też chętnie bym potraktował łopatą albo elektrowstrząsami.